WYWIAD, KTÓRY UKAZAŁ SIĘ WE FREE COLOURS #21 (maj 2013)
1. Najpierw wypada zapytać, jak zaczęła się Twoja przygoda z muzyką? Było najpierw Modern Talking, czy od razu punk?
PAKOSLAVEK: (śmiech) Modern Talking było również. Wyjaśnijmy młodszym czytelnikom, że ten zespół był synonimem największego obciachu. Na początku nagrywałem na swojego szpulowego Grundiga ZK 140 prawie wszystko, co usłyszałem w radiu. Rządziły Lady Pank, Maanam, Lombard, Oddział Zamknięty, a najważniejszym wydarzeniem tygodnia była sobotnia Lista Przebojów Programu Trzeciego. Pierwszym samodzielnym koncertem był Lombard w 1984 roku. Mam starszego o dziesięć lat kuzyna w Zgierzu, który miał dobry sprzęt stereo z gramofonem i kupował wszystkie wychodzące wówczas płyty. Przyjeżdżaliśmy z rodzicami w odwiedziny do naszej rodziny, a ja zamykałem się u kuzyna na całe dnie i przegrywałem wszystko, co mnie interesowało. Dopiero pod koniec 1985 roku, gdy starsi koledzy z bloku trafili do szkoły ponadpodstawowej, gdzie poznali punków, i ja zacząłem się tym zjawiskiem interesować.
Przez dłuższy czas wstydziłem się tych pierwszych fascynacji muzycznych. Aż w 2003 roku, gdy wróciłem z Krakowa i znowu otworzyłem biuro w mieszkaniu. Przyszedł dzień, gdy nie wchodziło do głowy nic czego słuchałem: ani reggae, ani punk, ani jazz, ani nowe brzmienia, ani nic innego. Wyskoczyłem na chwilę do antykwariatu, kupiłem winyle z polskim rockiem z lat 80, po kilka złotych za sztukę i odkryłem tę muzykę na nowo. Często przez sentyment, ale np. w Lombardzie kręcą mnie ciekawe brzmienia instrumentów klawiszowych. Zaopatrzyłem się też w zestaw ulubionych płyt z new romantic po funciaku za sztukę w Charity Shop, a nawet mam ekskluzywne wydanie płyty CD Kajagoogoo. Nie, nie tej z Limahlem – tę szybko sprzedałem. Mam na myśli album „Islands”. Możesz się śmiać, ale musisz wiedzieć, że Rob Trujillo w wywiadzie przyznał się, że przy tej płycie uczył się grać! Tam są świetne partie basu, co ciekawe dwie – niski, grany tradycyjnie i funkujący, uderzany klangiem, oraz ciekawe aranżacje piosenek z flecikami czy congami. Generalnie słucham zarówno muzyki urzekającej pięknem swej „budowy” i tej, która siła tkwi w ekspresji emocji.
2. Potwierdzam, że „Lion’s Mouth” Kajagoogoo bez Limahla był jednym z moich ulubionych kawałków lat 80. A z new romantic to rozumiem, że było też słuchanie Ultravox Sala Solo?
PAKOSLAVEK: Miałeś na myśli Ultravox i Sala Solo? Bo ten pan śpiewał w Classic Nouveaux. Mam na półce Ultravox (którzy zaczynając byli przypisani do post punka i nowej fali), Paula Younga, Eurythimcs, Nika Kershawa czy Duran Duran. Nie wiem jednak, czy to interesuje czytelników Free Colours…
3. Czyli w połowie lat 80. w Twoim życiu pojawił się punk? Pamiętasz pierwszą płytę, pierwszy koncert?
PAKOSLAVEK: Nie pamiętam, co było pierwszą płytą, ale przekręcenie gałki w radio na Rozgłośnię Harcerską wiązało się z odkryciem Dezertera, Armii, Kultu, Śmierci Klinicznej, Siekiery i innych. Nie miałem gramofonu do 1990 roku i bardzo zazdrościłem ludziom noszącym winyle pod pachą. To był szpan. „Never Mind the Bollocks” było pewnie jedną z pierwszych płyt punkowych, które sobie nagrałem. Kiedy w 1986 roku przyjechałem do Zgierza, kuzyn pokazał jakąś nowa płytę Lady Pank czy Lombardu, a ja wtedy z pogardą na nią spojrzałem mówiąc: „Teraz słucham punka”, na co on wyciągnął „czarną” Brygadę Kryzys. Wstyd się przyznać, ale wtedy nie wiedziałem, co to za zespół i na początku nie potrafiłem się przekonać do brzmienia tej płyty. Natomiast większość mej kolekcji na kasetach to były rzeczy przegrane od znajomych i nagrania koncertowe. Polska muzyka dominowała. Zanim wyszła pierwsza płyta Kultu, miałem nagrane chyba z siedem różnych ich koncertów, więc z winyla zgrałem sobie tylko te piosenki, których nie miałem w wersji live. Resztę zbojkotowałem. (śmiech)
A pierwszym koncertem tego typu był dwudniowy festiwal „Young Power” w Bytomiu w lutym 1987 roku, gdzie zobaczyłem Armię, Voo Voo, Lecha Janerkę i jeden z ostatnich koncertów zespołu R.A.P, już bez Jacka Szafira, ale z Brylem na congach.
4. W Bytomiu istniało wtedy jakieś życie muzyczne? Koncerty, załogi?
PAKOSLAVEK: Nie było u nas żadnej wyższej uczelni, a co za tym idzie i typowego klubu studenckiego. Był Pyrlik, gdzie zagrał w 1981 roku Kryzys, przynosząc do Bytomia punk rocka. Podobno tego samego dnia Józef Skrzek podjął decyzję o rozwiązaniu SBB, które miało tam próby. Pogrzeb zamienił się więc w symboliczne powitanie Nowego. Legenda mówi o masowym skróceniu i postawieniu na sztorc włosów przez uczestników tego wydarzenia. Większość koncertów odbywała się w katowickim Akancie czy gliwickim Gwarku. Załoga punkowa była dość silna. W 1984 roku w Jarocinie został zauważony Rekrut, który później zamienił się w zimnofalowy Zoilus i nawet pojawił się na składance winylowej „Cisza jest, nic się nie dzieje”. W drugiej połowie lat 80. były w mieście trzy, cztery zespoły punkowe i dość aktywna ekipa. Dwa lata musiałem się do niej dobijać, zanim zostałem zaakceptowany. Było w tej grupie około trzydziestu aktywnie działających osób, uznawano nas za jedną z najsilniejszych i najaktywniejszych załóg w Polsce. Własne koncerty zaczęliśmy robić na początku 1989 roku, szybko powstało Nikt Nic Nie Wie, wychodziły trzy lub cztery fanziny, w tym moje W Moich Oczach. Potrafiliśmy po cichu organizować nielegalne koncerty w salce na ogródkach działkowych, w świetlicy miejscowej oczyszczalni ścieków (gdzie pracował kolega), w BWA czy nawet… na dworcu PKP, a na wszystkich był komplet ludzi ściągniętych pocztą pantoflową. Zostałem oddelegowany na front walki o prawa zwierząt, ha ha. Przygotowywałem, kopiowałem i rozrzucałem ulotki na festiwalach w Brodnicy, Róbrege i w Jarocinie. Organizowaliśmy wiece pod sklepami myśliwskimi. Pojechałem na pierwszy polski zlot środowisk walczących o prawa zwierząt, który odbył się w 1990 roku w Pile, w Kulturce. Kopiowałem też płyty na kasety – wtedy wciąż niewiele osób mogło kupić płyty, więc przegrywałem im muzykę. Dzisiaj to wygląda jak piractwo, wtedy było krzewieniem kultury muzycznej. A równocześnie myślałem, jak móc zorganizować swoje życie wokół muzyki, więc zacząłem robić koncerty.
5. Właśnie, dosyć szybko ze słuchacza przerodziłeś się w działacza. To przyszło tak samoistnie, bo młody człowiek chciał działać?
PAKOSLAVEK: To był właśnie punk – działanie, kreacja, aktywność, twórcze myślenie! Gdy się pojawił, spędzałem czas na murku pod sklepem. Mieszkałem na małym osiedlu przy kopalni. To była typowa sypialnia bez żadnej knajpy, gdzie można posiedzieć. Wtopiłem się w środowisko starszych kolegów z podwórka i w wieku piętnastu lat zacząłem pić wódkę, jabole i palić papierosy. I tak przez cały rok, prawie dzień w dzień, od siedemnastej do dwudziestej drugiej. O mało nie wtopiłem się w to bagno na stałe. Punk, który się pojawił w międzyczasie był świetnym orzeźwieniem. Przemówił do mnie swoją siłą przekazu i pozwolił mi zmienić siebie oraz swoje nastawienie do świata. Idea Do It Yourself trafiła idealnie. Z punk rocka wzięła się nazwa fanzina i firmy – to tytuł piosenki Minor Threat, byłem wtedy straight edgem i się z tym tekstem identyfikowałem. Nie było koncertów – trzeba było sobie je samemu zorganizować. Byłem ciekawy co u Armii – zrobiłem wywiad z Tomkiem Budzyńskim. Nikt nie wydawał muzyki, którą lubię – zacząłem robić to sam.
6. Czy w Twoim ówczesnym działaniu pojawiały się też wątki polityczne? Bo nadchodził czas przełomu i hasła wolnościowe były wtedy coraz głośniejsze.
PAKOSLAVEK: Nie mogę się pochwalić jakimiś szczególnymi osiągnięciami na tym polu. Oczywiście podpisywałem różne petycje, dystrybuowałem materiały Międzymiastówki Anarchistycznej, RSA czy WiP-u, ale to chyba nic specjalnego. Cieszyłem się z upadku komuny, ale 4 czerwca 1989 roku nawet nie mogłem głosować, bo osiemnaście lat kończyłem miesiąc później.
7. Nie miałeś jakiegoś epizodu na scenie? W latach 80. najczęściej zdarzało się, że fanziny tworzyli muzycy. Nawet Maken śpiewał. 🙂
PAKOSLAVEK: I ja próbowałem, ale mnie z punkowego zespołu wyrzucili za fałszowanie! (śmiech) Taką anegdotkę sobie wymyśliłem, bo tak naprawdę zespół nazywał się Wydział Kultury i grał muzykę trochę inspirowaną Lady Pank, a na próby zaprosił mnie kolega z klasy, basista. Nie wyszło najlepiej, więc mi podziękowano. W punkowej załodze dostałem gitarę basową i nakaz nauczenia się grania na niej. Przez rok nie wyszedłem poza ćwiczenie podstawowej gamy, więc w końcu ją oddałem. Pozostało mi się mścić za swoje niepowodzenia na muzykach, których wydaję, ha ha. Moje marzenie o zaistnieniu na płycie zrealizowała dopiero Paprika Korps. Piotrek Maślanka zapytał mnie o opinię na temat żartu muzycznego, który chcieli umieścić na płycie, ja zasugerowałem, że chętnie wezmę w tym udział i tak nabraliśmy jednego dziennikarza, który uwierzył w występ Papriki na Jamajce.
Niedawno, w trakcie pracy nad audiobookiem do „Reggae Rastafari”, wziąłem jeden z riddimów od Dr Emzetki i własny tekst (od czasu do czasu coś tam piszę, zarówno prozą, jak i próbki tekstów piosenek), który idealnie mi przypasował, bo w głowie od razu pojawiła się melodia linii wokalnej. Jednak gdy przyjechałem do studia do DJ Feel-xa, to miałem taką kluchę w gardle, że Sebastian musiał zaśpiewać „pilota” i dopiero do tego nagrałem głos ja. Wrzuciłem to nawet na forum reggaenetowe, oczywiście incognito. Nikt się nie zorientował, a moje śpiewanie zostało mocno skrytykowane. (śmiech)
8. Domyślam się, że przechodzenie od punka do reggae odbywało się płynnie?
PAKOSLAVEK: Reggae pojawiło się równolegle z punkiem, zresztą wokół mnie grała różna muzyka, nigdy nie zamykałem się na jeden gatunek. Doskonałym przykładem symbiozy punka i reggae jest przecież płyta „Fala” zrobiona przez Sławka Gołaszewskiego. Miałem szczęście spotkać wiele osób, które po prostu lubiły muzykę, słuchałem z nimi wszystkiego, co było ciekawe. Jeździłem na festiwale do Brodnicy i Gorzowa Wielkopolskiego, a nawet na Rawę Blues, nie tylko do Jarocina i na Róbrege. Ale czady były wtedy preferowane. I nagle, gdzieś w 1994 roku, okazało się, że w punku zaczął dominować crust, który muzycznie był dla mnie nieciekawy, a ideologicznie był wykoślawieniem całego ruchu. Mi to przypominało stalinizm w mikroskali i bez ofiar śmiertelnych oczywiście. Najwięksi autonomiści odmawiali prawa do samostanowienia innym, jeśli ci nie podążali jedyną słuszną drogą. Oberwało się moim przyjaciołom tylko dlatego, że odważnie manifestowali swoją wiarę bądź byli w mniemaniu punkowych aktywistów zbyt komercyjni. Na koncercie w Łodzi Armia została opluta i oblana atramentem – i to po tym wszystkim, co zrobiła dla całej sceny hardcore’owej. To był dla mnie szok. Mentalnie do tych ludzi było mi coraz dalej. Oberwało się zresztą i mnie za pracę w Silver-tonie, który wtedy wydawał dużo muzyki punko polo (to, nota bene, też było koszmarne zjawisko). Po ożywczej fali hard core z przełomu lat 80. i 90. nie pozostało prawie nic. Nirvana przestała istnieć i nic ciekawego dla mnie w gitarowej muzyce nie znajdowałem. Jednocześnie poznawałem coraz więcej dubu, wypłynęło Massive Attack, a w zasięgu ucha pojawiło się zjawisko pt. Nowe Brzmienia. Reggae i dub zaczęły dominować wraz z muzyką elektroniczną.
9. Wątek Twojej pracy w Silver-tonie jest mi nieznany. Należałeś do tych „krwiopijców”, których atakowano za wydawanie punkowego umpa-umpa oraz bałamucenie gwiazd kontraktami?
PAKOSLAVEK: Tak, dokładnie! (śmiech) Oberwało mi się też za reklamę pierwszej płyty Włochatego w Brumie, gdzie porównałem zespół do Crassa i Conflictu.
Szefowie Silver-tonu zgłosili się do Armii po piosenkę na składankę, którą wydawali. Kompletnie nie znali się na punk rocku, po prostu kiedyś do nich trafili rzutcy managerowie Defektu Muzgó. Na ich kasecie Silver-ton zarobił krocie i zainteresował się wydawaniem tej muzyki. Właściciele firmy potrzebowali jak najwięcej legalnych licencji, więc przy okazji udało się ich namówić na dwuczęściową składankę reggae z zespołami nagrywanymi w studio Złota Skała zatytułowaną „On the Rock” i wydanie „Duchowej Rewolucji” Izraela na kasetach. Ja się rozstawałem właśnie managersko z Armią i Izraelem, a Silver-ton szukał kogoś do działu promocji. Akurat wydawali też Piersi „My już są Amerykany”, „Jak rozpętałem III wojnę światową” Dezertera i Bieliznę. Katalog robił się obiecujący, a ja byłem przekonany, że moja funkcja to nie tylko promocja, ale i dobór repertuaru. Niestety okazało się, że prezentując szefom propozycje wydawnicze spływające do firmy, nie interesowała ich moja opinia o muzyce, a jedynie najdziwniejsze nazwy punkowych kapel przysyłających demówki. W taki sposób na przykład odrzucili Tuff Enuff. Ja zresztą miałem wtedy dość dziwny okres w życiu, który skończył się niefajnie. Rozstałem się po raz pierwszy z Bakszyszem, z własnej winy zacząłem mieć problemy na uczelni i straciłem zaufanie właścicieli Silver-tonu. To naprawdę sympatyczni i uczciwi ludzie, prywatnie kuzyni. Wymyślili sobie, że będą mieć firmę fonograficzną, a że punk im się sprzedawał… Jedyną krzywdą jaką wyrządzili jest degradacja jakości tej muzyki w Polsce. Tym bardziej szkoda, że wiele zespołów ze sceny niezależnej nie otwarło się na możliwość pracy z tego typu firmami. Być może nie mielibyśmy obecnie takiego kryzysu na szeroko rozumianej scenie punkowej. Pojawiają się ciekawe zjawiska, ale to jednostki. W pierwszej chwili do głowy przychodzą mi jedynie Black Tapes i Mass Kotki. I Pochwalone całkiem ostatnio.
Ta krytyka Silver-tonu jakoś nie była przeszkodą dla tej tzw. sceny, aby kopiować w tej firmie własne tytuły na kasetach. A zespół Liberum Veto w fanzinach się nawet chwalił, że naciągnął Silver-ton na sesję nagraniową w Złotej Skale i ukradł nagrania, aby wydać je inaczej…
10. Czy w czasach pracy w Silver-tonie pojawił się pomysł na posiadanie własnej wytwórni płytowej?
PAKOSLAVEK: Akurat wtedy nie. Gdy kilka lat wcześniej wydawałem swego fanzina, rozpocząłem równolegle sprzedaż kaset. Pierwszy był Bakszysz i ich demo „Open Your Heart”. Poznałem Jarexa za pośrednictwem Sławka Gołaszewskiego w Jarocinie w 1991 roku. Bakszysz wrócił właśnie z Niemiec, gdzie sprzedawali kasetę składającą się z dwóch sesji studyjnych z Opola. Sławek ją dostał, a ja szybko pożyczyłem i z miejsca się zakochałem w zespole. Zadzwoniłem do Jarka, uzgodniliśmy warunki współpracy i rozpocząłem sprzedaż. Dodatkowo dogadałem się z Mrówą z Immanuela i wydałem ich dwuczęściowy zestaw nagrań studyjnych. To trwało około roku, przygotowaliśmy nawet już wtedy z Robertem Brylewskim do wydania kasetę Izraela z koncertem z Jarocina 1984, miałem rozpocząć sprzedaż pierwszego demo Habakuka, ale po przeniesieniu się do Warszawy i otwarciu Agencji T.E.S.S. zaprzestałem wydawania kaset. Później przyjaźniłem się z załogami z Qqryq czy Nikt Nic Nie Wie i często w różny sposób im pomagałem, ale o własnej firmie nie myślałem zbyt poważnie. Z jednej strony chciałem, ale brakowało zarówno kapitału, jak i wiary w siebie. Dopiero gdy w 1996 roku Jarex zadzwonił, że jedzie w trasę z Zion Train i chciałby na niej sprzedawać swoje piosenki, zaiskrzyło mi w głowie. Postanowiłem spróbować i 1 września rozpoczęła działalność firma W Moich Oczach, debiutując kasetą Tabu Dubów „Pro-Jah-Acts”.
11. Odejdźmy więc na chwilę od płyt, a zajmijmy się zespołami. Domyślam się, że menadżerowanie zespołom ponad 20 lat temu było zupełnie inne niż teraz. Na czym to polegało?
PAKOSLAVEK: Zakres obowiązków był bardzo zbliżony – płyty, koncerty, autografy, wizyty w zakładach pracy, ha ha. Różnica tkwiła w narzędziach, ja już mogłem korzystać z faxu i automatycznej sekretarki na telefonie, a nie było to dane menadżerom za komuny. Zresztą Robert Brylewski, proponując pracę, zapewnił mi od razu lokal wyposażony w linię telefoniczną, będący zarówno biurem, jak i mieszkaniem.
12. W latach 90. polska muzyka przeżywała wielki rozkwit. Łatwiej się wtedy załatwiało koncerty? Więcej udawało się muzykom zarobić?
PAKOSLAVEK: Byłem w bardzo szczęśliwej sytuacji, bo zostałem menadżerem zespołu, który był u szczytu popularności i zajmował pierwsze miejsca w rocznych podsumowaniach. Zostałem przedstawiony najważniejszym dziennikarzom i osobom z branży. Dzięki swojej pozycji było mi łatwiej. A na samym końcu bardzo mi pomogło kilku menadżerów: dwie Kasie – Bodurkiewicz i Przygoda, które się opiekowały odpowiednio Voo Voo i Kultem, a z którymi „dzieliłem się” Stopą i Bananem, oraz Robert Radziwił, wtedy menadżer T. Love. Dzięki nim dostałem bazę namiarów na miejsca do grania i solidne lekcje. To pozycja komfortowa na starcie działalności. Wszystko to pozwalało mi na bardziej efektywne działania. Wydaje mi się, że ilość miejsc koncertowych te dwadzieścia lat temu była mniejsza, ale rzeczywiście można było grać więcej i czasem więcej zarobić. Show-biznes jest złudny – jednego dnia można dostać równowartość miesięcznej pensji, a później przez kwartał czasem zarabia się połowę tego. W wieku dwudziestu kilku lat jednak niewiele osób myśli perspektywicznie, odkładając pieniądze na później. Kontrakty z firmami płytowymi w tamtych latach pozwalały na zapłacenie za dobrą sesję nagraniową i zaliczki dla zespołów. Z płyty „Czas i Byt” Armii udało nam się wygospodarować jakieś pieniądze na zaopatrzenie studia Złota Skała w bramki szumów czy kompresory, ale pamiętam, że nie udało się nam wygospodarować pieniędzy na remont kapitalny busa, którym chwilę wcześniej załoga miała poważny wypadek.
13. No właśnie, podróże z zespołami na koncerty i kluby. To pewnie mnóstwo stresów, czasem wtop finansowych, podłego żarcia i dziwnych miejsc noclegowych. Jak wspominasz te lata pod tym kątem?
PAKOSLAVEK: O, tak! Opisałem trochę takich przygód w książeczce do wydania na CD „Życie jak muzyka (live 1993)” Izraela. Ale powiem Ci, że niewiele się zmieniło. I w XXI wieku tego typu atrakcje są wciąż żywe. Umowy pomiędzy organizatorami koncertów a zespołami są notorycznie łamane. W dalszym ciągu często muzycy na miejscu muszą zdecydować, czy egzekwować zapisy paragrafów, czy też zagrać. Bez względu na to, że nie ma kasy i odpowiedniego sprzętu nagłośnieniowego. Nie zagrasz – stracisz szacunek fanów i nie dostaniesz nawet zwrotu kosztów, zagrasz – jeszcze gorzej, bo nie słyszysz siebie na scenie, granie to koszmar dla obu stron, a w Internecie objadą cię, bo był tylko jazgot i fałsze. W czasach krótkiej kołdry organizatorzy oszczędzają na wszystkim – rezerwują noclegi w miejscach, gdzie sami za żadne skarby by się nie położyli. Zdarza mi się pojechać z jakimiś muzykami na koncert i obserwować takie sytuacje z bliska. Jak jeździłem ostatnio z Feel-xem, to czasem olewaliśmy nocleg od organizatora i logowaliśmy się w fajnych hostelach z klimatem. Kiedyś takich miejsc nie było. Ale wciąż mam problemy z jedzeniem w przydrożnych barach. Widzę poprawę w zakresie oferty dań wegetariańskich, jednak i mnie spotyka czasem nieoczekiwany rozstrój żołądka. Pracownicy barów zarzekają się, że potrawa jest w stu procentach wegetariańska, podczas gdy zawiera ona tłuszcze zwierzęce. Po 25 latach niejedzenia mięsa organizm produkuje enzymy trawienne w zupełnie innych proporcjach. Efekt może być tylko jeden.
14. W drugiej połowie lat 90. na polskim rynku muzycznym pojawiła się Twoja wytwórnia. Najpierw były kasety, później pojawiły się płyty. Odkryłeś dla szerokiej publiczności Tabu-Duby, Paprikę Korps czy Habakuka. Jak wspomniałeś, pierwszy impuls był spontaniczny, bo Jarex szukał wydawcy. A później Ciebie to wciągnęło?
PAKOSLAVEK: Właśnie skończyłem studia, więc przyszedł czas podjęcia decyzji co dalej. Póki co pracowałem w firmie Alma-Art jako manager produkcji koncertów. Firma robiła w tamtym czasie dwa festiwale w Spodku: Odjazdy i Mega Dance Show oraz wiele koncertów zespołów zagranicznych. Byłem zatrudniony na podstawie umowy-zlecenia, ale właśnie skończyło się studenckie zwolnienie z ZUS-u. Zapytałem właściciela, czy chce mnie zatrudnić na umowę o pracę, czy woli, abym wystawiał mu faktury. Wybrał tę drugą opcję, co w kontekście zapytania Jarka pasowało i mnie. Zawsze powtarzam, że pomoc Jarexa i Makena na początku mej działalności jest nie do przecenienia. Teoretycznie z Hipnotixami był kontakt od początku lat 90. Najpierw Michal Ditrich zadzwonił z propozycją zagrania z Izraelem przed planowanym koncertem Ziggy’ego Marleya w Pradze, ale nie doszedł on do skutku. Maken organizował im trasy po Polsce, na kilku koncertach byłem i dzięki jego wsparciu podpisałem z nimi umowę. Tak samo z Rootsmanem. Później dzięki pomocy Jarexa wyszło Vibes&Power oraz 3K, świetna ekipa, z którą mnie poznał. Z Adamusem kolegujemy się do dzisiaj, to bardzo fajny człowiek, a i reszta składu nieźle sobie radzi (polecam szczególnie Los Pierdols). I tak się zaczęło rozkręcać. Znowu muszę powołać się na swoje szczęście. Po zapaści na przełomie lat 80. i 90. reggae w Polsce dopiero się odradzało. Na rynku, oprócz Qqryq, które od czasu do czasu wydawało zespół reggae, nie było żadnej wytwórni zainteresowanej tą muzyką. W takich warunkach było mi łatwiej. Nie porzuciłem Alma-Artu, bo dzięki niemu mogłem się utrzymać, a dodatkowo dzięki swoim znajomościom zacząłem ściągać do Polski na koncerty interesujących artystów, jak Gary’ego Claila, Revolutionary Dub Warriors, Macka B i Mad Professora, Zion Train, Juniora Delgado z nurtu dub i reggae czy równolegle Neurosis, dEUS i New Model Army. To był fajny czas, pracowałem przy tych koncertach z Maćkiem Smyczyńskim, współpracowaliśmy z Makenem, Łukaszem Mintą, Mikołajem Ziółkowskim. W tym gronie mocno się wzajemnie wspieraliśmy. Ten model pracy na dwa fronty ciągnę do dzisiaj.
15. Czyli z W Moich Oczach nie masz żadnych dochodów? Tak mocno podupadł rynek muzyki reggae, że to tylko hobby, a nie jakieś przychody?
PAKOSLAVEK: Ostatnio rzeczywiście wszystkie zyski, które mam z płyt, pochłaniane były przez koszty stałe, takie jak koszt pracy Mariusza, ZUS-u i tak dalej. Rok 2012 zamknąłem stratą w wysokości czterdziestu tysięcy złotych. Ale to nie jest tak, że ta firma generuje ciągle straty, bo były takie miesiące, a nawet lata, gdy z niej utrzymywałem się przede wszystkim. Ale wtedy też robiłem te koncerty. Sprzedałem po kilka tysięcy płyt Izraela, nakłady po tysiąc sztuk winyli Armii i Siekiery rozeszły się w kilka tygodni, płyty CD Siekiery sprzedałem chyba ze cztery tysiące w ciągu pół roku. To są fajne zastrzyki finansowe. Mówię Ci to i równocześnie się zastanawiam, czy dobrze robię. Myślisz, że takie informacje przyniosą jakiś negatywny skutek dla mnie? Bo wydaje mi się, że nie umiemy w Polsce rozmawiać o pieniądzach.
16. Myślę, że wręcz przeciwnie. Co prawda, nie jesteś instytucją publiczną i nie musisz się spowiadać z pieniędzy, ale może takie dane uzmysłowią, szczególnie młodym ludziom, ciągnącym dźwięki z sieci, że jeśli nie będzie opamiętania, to nadejdzie koniec wydawania muzyki.
PAKOSLAVEK: No tak. Generalnie jest oczywiście tak, że nakłady płyt spadają, trąbią o tym wszędzie w mediach. Problem polega na tym, że koszty produkcji materiałów muzycznych to duże kwoty płacone jednym przelewem i z góry, a sprzedaż płyt i przychody z nich rozciągają się w czasie. Nawet jeśli w budżecie płyty widnieje kwota zarobku na sprzedanym nakładzie, to i tak nagle nie pojawia się w kieszeni kilka tysięcy złotych, ale codziennie pięć, dziesięć, piętnaście.
Ja jakoś nie umiem ostatnio przekonać dziennikarzy do swojej oferty, nie tylko reggae. Ani Południca, ani Fireinthehole, ani Radio Propaganda zupełnie ich nie zainteresowały. Może po prostu jestem w tym słaby? Są w naszym reggae zespoły i wytwórnie, które sobie dobrze radzą i sprzedają jakieś nakłady płyt. Bednarek dostaje chyba nawet Złote Płyty.
Wielokrotnie zadawałem sobie pytanie, czy takie stawianie sprawy, czyli traktowanie firmy W Moich Oczach jako hobby, a tak było w czasach Alma-Artu, Sceny FM czy teraz Ticketpro, nie jest robieniem krzywdy artystom. W końcu zacząłem rozpowiadać, że to nie hobby, a pomaganie artystom, ha ha.
17. Są płyty, z których jako wydawca jesteś jakoś szczególnie zadowolony? Uważasz, że przetrwały próbę czasu?
PAKOSLAVEK: Co rozumiesz pod pojęciem przetrwania próby czasu? Brzmienie? Melodie? Teksty na nich?
18. Każdy z tych czynników po trochu. Habakuk zapisał się tekstami, Vibes’n’Power swoistym klimatem grania, Stage of Unity melodiami.
PAKOSLAVEK: Ha, ha, sam sobie odpowiedziałeś! W każdej płycie jest coś ciekawego, co mnie skłoniło do podjęcia ryzyka inwestycji w produkcję. Efekt może być różny, ale trudno mi oceniać krytycznie własne dzieci. Podstawowym kryterium podpisania umowy była zawsze osobista sympatia do materiału. Z każdym wydawnictwem jest związana jakaś miła dla mnie historia. Nie każdy jednak finalnie był odkryciem. Czasem nie potrafiłem przekonać zespołu na zmiany producenta muzycznego płyty, czasem zbyt zawierzyłem swemu instynktowi.
Uciekam od stwierdzenia, że pozytywna reakcja zwrotna ludzi w postaci wpisów na forach internetowych i recenzji w mediach oraz dobra sprzedaż płyty dają większą satysfakcję niż projekty, które nie stały się komercyjnymi sukcesami. Ale ósme miejsce na liście sprzedaży OLiS-u dla Siekiery mile łechtało. Tak samo jak i informacja, że książka „Obok, albo ile procent Babilonu?” stała się lekturą na studiach!
19. Dola wydawcy to jednak czasem także decyzje bolesne. Wydaje mi się, że czas wyjaśnić dokładnie słuchaczom, co spowodowało, że archiwalny Bakshish nie ukazał się i jakie były dalsze losy tych, zdaje się, już wytłoczonych krążków?
PAKOSLAVEK: Przecież Jarex to już wyjaśnił w wywiadzie dla Free Colours! Było dokładnie tak, jak powiedział – przyszedł taki moment, że postawiłem sprawę jasno: „Albo tak, albo w ogóle!”. Krążki leżą, Zima się przymierzał do tych z nagraniami studyjnymi, ale nie wiem, czy nie będę musiał ich zniszczyć. Wymieniam się właśnie pismami z ZAiKS-em, który sugeruje, że jeśli nie zostały wprowadzone do obrotu, to powinny być zniszczone. Prawdopodobnie stanie się to w ciągu najbliższego kwartału.
20. Ale z powodu tego wydawnictwa Wasza przyjaźń legła w gruzach?
PAKOSLAVEK: Nie. Ale widząc Twoją minę, być może powinienem powiedzieć coś więcej. Nie do końca wiem co. Nie chcę powiedzieć nic, co może Jarka urazić, a z drugiej każda wypowiedź brzmi jednostronnie, będzie moją wersją. Zauważyłeś, że łączyła nas przyjaźń. Mieliśmy więc trzy rodzaje relacji jednocześnie: przyjacielską, artysty i wydawcy oraz dodatkowo idola i fana. Jeśli ktoś chce nas próbować zrozumieć, w tym momencie musi wziąć pod uwagę te wszystkie aspekty, a osoby, które miały okazję doświadczyć osobiście tego typu sytuacji, mogę policzyć na palcach jednej ręki. Innym gratuluję łatwości oceny i opinii, że dwaj dorośli mężczyźni zakończyli osiemnastoletnią przyjaźń z powodu niedogadania się w kwestii okładki do płyty.
21. Jeszcze chwilę chciałbym pozostać przy przyjaźniach. Twoja znajomość ze Sławkiem Gołaszewskim zaczęła się od wywiadu w Twoim fanzinie. Odnoszę wrażenie, że wciąż, mimo dwóch dekad znajomości, celebrujesz go jako swego rodzaju maga muzyki, pomnik krajowego reggae.
PAKOSLAVEK: Bo tak uważam! I nie wiem, dlaczego dwie dekady znajomości miałyby to zmienić? Dzięki tej bliskości i rozciągłości w czasie tylko lepiej go rozumiem. Opowiem Ci anegdotę: we wspomnianym przez Ciebie wywiadzie pada pytanie o „Cesarza” Kapuścińskiego, które Sławek skwitował „Przecież to bajka!”. Nie wiedziałem, co o tym myśleć, myślałem, że Sławek mnie po prostu zbył. Miesiąc później, na pierwszych zajęciach z teorii literatury, ni stąd, ni zowąd, prowadzący zajęcia, dyskutując o formach literackich, zapytał o „Cesarza”. Ktoś z nas, studentów, powiedział, że to reportaż, ale pan doktor przeprowadził dowód na to, że to… bajka.
Sławek nie ma prostego języka, ubawił mnie anegdota na temat jego esejów w książce Roberta Brylewskiego. Dla mnie też te „pisanki” nie zawsze były zrozumiałe. Ale zawsze starałem się czegoś z nich nauczyć. Rola Sławka w kształtowaniu środowiska muzyki reggae w Polsce jest przeogromna – radio, gazety, kreacja zespołów. Cieszmy się, że mamy takiego nauczyciela. Obecnie zdarza mu się pomylić osoby, miejsca lub chronologię zdarzeń, ale wciąż potrafi być inspirujący.
Dlatego wydałem reedycję jego książki. Wychowałem się na jego audycjach, książka swego czasu zrobiła na mnie duże wrażenie. Wydaje mi się, że nadszedł czas, aby ją przypomnieć, znowu spróbować jego słowami sprowokować środowisko do dyskusji o kształcie reggae w dzisiejszych czasach. Aby zrobić to współczesnymi narzędziami, zainspirowany pomysłem Michała Ławniczaka, zrobiłem audiobooka. Z premedytacją zmieniłem chronologię tekstu w audiobooku, aby stworzyć pewną opowieść z tezą, ubarwioną muzyką, w całości w języku polskim. Tekst książki i teksty piosenek ze sobą korelują. Niestety we współczesnym świecie niewiele chyba osób ma czas, aby przesłuchać audiobooka, wsłuchując się w jego treść. Nikt nie zauważył w żadnej recenzji tego przekazu, a jedna z najbardziej opiniotwórczych osób w naszym środowisku zaskoczyła mnie komentarzem o niepotrzebnym umieszczeniu w warstwie muzycznej piosenki z naiwnym w jej opinii tekstem. Co ciekawe, piosenka sprawiająca rzeczywiście takie wrażenie przy niedbałym odsłuchu, w kontekście wyborów życiowych członków zespołu jest trafnym drogowskazem.
22. A propos Revolutionary Dub Warriors. Wiesz może, co się z nimi dzieje? Bo takie ciężkie duby były wtedy w Polsce nowością i wciąż spotykam ludzi, którzy miło wspominają ich koncert.
PAKOSLAVEK: To była przemiła i inteligentna ekipa. Ich lider, Steve Swann, zmarł dwa lata temu. Grał na basie, był bardzo zaangażowany społecznie, znał historię współczesną Polski (tak samo jak Gary Clail). Tak mi się fajnie z nim rozmawiało, że poprosiłem go o adres i telefon. Nawet chyba odpisał na pierwszy list. Ale później kontakt się urwał. Jak pytałem Mika Hinca, ich agenta, czy później Mad Professora, co u Stevena, to odpowiedź była zawsze w stylu: „Seating countryside, doin’ nothing”. Po dwóch płytach i maxi singlu dla On-U Sound postanowili „spróbować coś innego”, nagrali płytę z Mad Professorem i wydali ją w Ariwa. Przeszła bez echa, oni byli już chyba w stanie rozkładu. Ja też kiedyś, czyszcząc półki, pozbyłem się mego egzemplarza. Ale kupiłem kiedyś na angielskim ebayu jakiś fanowski bootleg z dwoma koncertami zgranymi z VHS-a i czasem sobie oglądam. Bo oczywiście trzy pierwsze płyty z On-U Sound mam i regularnie wrzucam do odsłuchu.
23. Wspomniałeś Mad Professora. Z tego co pamiętam, to naużerałeś się mnóstwo podczas trasy z nim, bo bywa on strasznie sfochowanym facetem.
PAKOSLAVEK: To niestety plotka, której być może nawet jestem źródłem. Albo komuś nieprecyzyjnie opowiedziałem tę historię, albo ktoś źle ją zrozumiał. Brzmi ona tak:
W pierwszej kolejności robiłem Macka B z żywym zespołem i Mad Professorem za gałkami, jako support grał Habakuk. Wszystko było super i Neil zaproponował trasę dubową z showcasem Ariwy. Dogadałem się z Davidem z Pragi na koncert tam i potem przyjechaliśmy do Polski. Pech chciał, że w pierwszym mieście organizator zamówił nocleg w niefajnym hotelu. Kiedyś był ok, ale nie remontowany przez lata stracił na jakości. Była zima, a w pokoju kilkanaście stopni, na ścianie grzyb, pościel podarta. Sam się mocno wkurzyłem. A załoga była od tego momentu mocno wyczulona na wszystko. Największym problemem był wokalista, nie pamiętam ksywy. Mad Professor przyjechał z dwoma wokalistkami i takim nerwowym kogutem. Ten zaczął się o wszystko czepiać. A z drugiej strony ich występy były krótsze niż mieliśmy zapisane w kontraktach – ja do umów z polskimi organizatorami przepisałem czas z umowy z Neilem. Ostatni był koncert w Sfinksie. Zwróciłem im uwagę, że tutaj MUSIMY zagrać tyle, ile jest w umowie. Więc jak zaczęli schodzić ze sceny, to ja z tyłu stoję i mówię, że muszą jeszcze na 30 minut zostać. A koleś wtedy poleciał jakimiś bluzgami na mnie do mikrofonu. O mało się nie pobiliśmy za sceną, a ja, jak wiesz, wyrywny nie jestem. I teraz uwaga! Neil zaprosił mnie w hotelu do pokoju i rozpoczął rozmowę, przeprosił za sytuację i powiedział, co mogło być powodem, przekazał swoje uwagi co do organizacji trasy i poprosił o mój punkt widzenia. Dla mnie to była ważna lekcja. Ciągle utrzymujemy kontakt. Ostatnio byliśmy na obiedzie we Wrocławiu, gdy przyjechał na Erę Nowe Horyzonty, czasem czatujemy przez skype’a. To naprawdę fajny facet. Potrafi od siebie zadzwonić, zapytać o dzieci, pamięta ich imiona. Też nam pomógł. Kiedyś mu powiedziałem, że mam problem z szerokimi taśmami Bakshishu ze studia z Łodzi, które nieprzewijane leżały kilka lat w skrzyni łóżka i nie można ich zgrać do plików, bo zatrzymywały wieloślad. Okazało się, że zbudował maszynę do delikatnego osuszania taśm. Zawiozłem do niego matki, on poddał je temu procesowi i udało się całą płytę „Eye” uratować na śladach i zdigitalizować.
24. Wspominałeś, że Steve Swann czy Gary Clail znali w miarę dobrze współczesną historię Polski. Czy były to tylko informacje o Solidarności i Wałęsie, czy bardziej pogłębione?
PAKOSLAVEK: Gary Clail fascynuje się historią XX wieku. I wie bardzo dużo. Jadąc z Pragi na koncert do Tychów, przejeżdżaliśmy przez Gliwice. Ogólnie atmosfera była taka sobie, jakoś nie weszliśmy na wspólną falę. Mijając Radiostację Gliwicką, rozpoczęła się dyskusja na temat drugiej wojny światowej i od tego czasu na trasie było już inaczej. Steve interesował się życiem za komuny, miał lewicowe poglądy i dla niego to była próba uzyskania informacji o życiu w realnym socjalizmie, chciał zmierzyć swój idealizm światopoglądowy z rzeczywistością. Był trochę zaskoczony, że z perspektywy dziecka stan wojenny może wyglądać inaczej, patrole wojskowe ze SKOT-ami to raczej atrakcja, aby zobaczyć karabin z bliska.
25. Pracowałeś przy wielkich produkcjach muzycznych jak występy The Rolling Stones, Mike’a Oldfielda, Backstreet Boys, Prodigy oraz przy Inwazji Mocy. Tam muzyka zajmuje wciąż większość miejsca, czy więcej jest jednak show i wyrachowania?
PAKOSLAVEK: Wydaje mi się, że granica przebiega raczej w głowach słuchaczy, którzy albo uznają artystę za szczerego, albo robiącego muzykę pod publiczkę. Wśród najpopularniejszych artystów pojawiają się zarówno zespoły z ogłoszenia, jak i muzycy przechodzący każdy szczebel ciężkiej kariery, od grania za bilety w klubach aż po stadiony. A czasem zespół próbuje zacząć ścieżkę kariery od koncertów w klubach, a ludzie orientują się, że to pozerzy. W małym klubie, małym kosztem można uatrakcyjnić swój występ – ja zresztą lubię, gdy zespół ma ciekawy pomysł na siebie. Przy dużym koncercie często potrafi przekształcić się to w show dominujący nad dźwiękami.
Mnie naszła przykra refleksja chyba tylko raz, w trakcie koncertu U2 na Stadionie Śląskim, gdy składałem raport sprzedaży biletów. Przechodziłem przez pokój z czterema księgowymi i stertą segregatorów dokumentujących wszystkie wydatki poniesione na organizację tego koncertu, tak około pół roku pracy. Oczywiście wiedziałem, że istnieją tego typu rozliczenia z zespołami, czasem sam za nie odpowiadałem. Przy czym najczęściej to było maksymalnie kilkanaście faktur. W tamtym momencie muzyka dochodząca ze sceny zdawała się być najmniej ważna.
26. Od blisko dekady zajmujesz się sprzedażą biletów w Ticketpro. Jak zostaje się tak wysoko postawionym biznesmenem?
PAKOSLAVEK: Bez przesady, praca jak każda inna. Często zdarza mi się siedzieć w kasie i sprzedawać bilety, na ostatnim Reggaelandzie nabawiłem się nawet udaru słonecznego po 12 godzinach samotnego obsługiwania kasy. To nazywasz wysoko postawionym biznesmenem, ha ha?
Właściciela Ticketpro poznałem gdy Alma-Art negocjował koncert The Rolling Stones na Stadionie Śląskim. Później, gdy pracowałem już w Scenie FM, odnowiłem z nim kontakt, spotykaliśmy się co roku w Londynie na konferencji przemysłu koncertowego. Gdy odchodziłem ze Sceny, niespodziewanie zaproponował mi prowadzenie Ticketpro. Już chyba mówiłem, że kilka razy dopisało mi w życiu szczęście. Tak było i wtedy. Z jakiegoś powodu mi zaufał i stąd mam taką pracę.
27. Działając wśród przyciągających na koncerty dziesiątki tysięcy ludzi artystów zauważyłeś, aby poświęcali choć trochę uwagi reggae, czy też to w muzycznym biznesie gatunek niszowy?
PAKOSLAVEK: Zbyt wiele nie rozmawiałem z dużymi artystami. Produkowałem koncert, nie miałem na to czasu, ani się specjalnie do nich nie pchałem. Ale wszyscy wiemy, że Mick Hucknall ściga się z Jackiem Szafirem na kolekcje jamajskich winyli, ha ha ha. Sinead O’Connor zrobiła płytę reggae i płytę z załogą Sherwooda. Grace Jones miała płyty produkowane przez Taxi Gang. Snoop Dog niedawno… i tak dalej. Tak więc i ci bardzo znani artyści lubią reggae.
A sam biznes ze swojej natury patrzy na reggae jak na niszę, z której wyławia to, co wydaje mu się interesujące. Patrzy na reggae tak samo jak na bluesa, heavy metal, punka i każdy inny gatunek. Jeśli zwietrzy na czymś interes, to wciąga w swoją karuzelę. Czasem dlatego, że artysta jest bardzo popularny w swej niszy, czasem dlatego, że wychodzi poza muzyczny schemat, a czasem pomagają mu media, jak np. Bednarkowi. Przy czym myślę, że bardzo prawdopodobne jest, iż Kamil miałby silną pozycję również bez tej burzy medialnej. Fajnie, że przez swoją osobę zainteresuje kilka osób reggae. Może zostaną w tej niszy nawet wtedy, gdy bezlitosna maszyna popkultury zapomni już o Kamilu.
28. Właściwie jak to jest, że taki człowiek, wychowany przez hasła o niezależności, dał się wciągnąć w tę bezduszną maszynkę show-biznesową? Da się w tym tyglu żyć z ideałami? Musiałeś chodzić na kompromisy?
PAKOSLAVEK: Ja jestem zwolennikiem ewolucji, nie wierzę w rewolucję. Zamiast burzyć, wolę zmieniać i edukować. Wciąż wierzę, że również i korporacje tworzą przede wszystkim ludzie. Warto na nich wpływać, a na pewno i koniecznie trzeba patrzeć im na ręce. Daleko mi od izolacjonistów, którzy ideologicznie odrzucają wszelkie kontakty z „komercyjnym” światem. Staram się wykorzystać maszynkę show-biznesową dla swoich niecnych celów. Dzięki pracy w Scenie FM Bakshish nagrał tam w studiu dwie piosenki za darmo, a również dostał pieniądze, które mogłaby zgarnąć np. Denzel za koncert w Sylwestra dla ponad stu tysięcy osób na krakowskim rynku. Mógłbym podawać wiele przykładów. Naprawdę nie dzielę świata na czarno-biały. Nie przypominam sobie nic, czego mógłbym się wstydzić. Potrafię zrozumieć, że ktoś może lubić inną muzykę niż ja. Na przykład disco polo. Jeśli się przy niej dobrze bawi, to ja mu tego nie odmawiam. A jeśli mogę mu pomóc i uczynić go szczęśliwym?
Nie uzurpuję też sobie prawa do jedynej racji, więc dyskutuję z ludźmi, a decyzja ostateczna nie musi być uznawana za kompromis czy ustępstwo. Wielokrotnie się myliłem, zarówno w kwestiach technicznych, jak i artystycznych, więc staram się słuchać sugestii innych.
29. Byłeś mistrzem świata w rzucie młotkiem do telewizora. Ostatnio też brałeś udział w takich zawodach u Jarka Guły. Poza pytaniem, jak teraz poszło, interesuje mnie, czy to nie paradoks, że facet, którego interesy w dużym stopniu są zależne od „szklanego ekranu”, w godzinach wolnych nawala w niego młotkiem?
PAKOSLAVEK: W Pal-Secam znowu nie trafiłem, ale dla mnie teraz priorytetem jest rzut terenowy. Po raz kolejny niestety nie ukończyłem, a dzięki sprzyjającym warunkom meteorologicznym byłem w ścisłej czołówce! Nie potrafiłem w regulaminowym czasie znaleźć w śniegu swego młotka na polu, więc się wycofałem. (śmiech)
Ale nie widzę paradoksu w swoim udziale w tej rywalizacji. Oczywiście jest to impreza o charakterze mocno alternatywnym. Jest symboliczną walką z bałwochwaloną telewizją, ze stylem życia, w którym telewizor jest centralnym punktem domowego ogniska. Ale mistrzostwa mają nie tylko charakter terapeutyczny, ale i hedonistyczny. (śmiech) No i snobistyczny. (śmiech) Są przede wszystkim dobrą zabawą.
Lubię swój telewizor, oglądam na nim dużo filmów, mecze, koncerty. Czasem, gdy jestem samotny, zastępuje mi towarzystwo. Ale dlaczego właściwie uważasz, że moje interesy są zależne od telewizji? Co masz na myśli?
30. Chodzi mi o to, że jednak w środowisku reggae wiele mówi się o braku wsparcia mediów, w tym telewizji, która choćby wypromowała w kilka tygodni Kamila Bednarka. A sprzedaż biletów pewnie idzie lepiej, gdy występuje wylansowana gwiazda.
PAKOSLAVEK: No, skoro tak nalegasz, abym zaczął generalizować, to oczywiście przytaknę, że wsparcie telewizji pomaga. Jednak wydaje mi się, że teraz większość promocji odbywa się poza nią. Sukces osiągają ci, którzy są niezwykle intensywni w promocji internetowej. Ja nie do końca to rozumiem. Przysłowie: „Mądrej głowie dość po słowie” przestało być chyba dzisiaj aktualne. Ważne stało się, aby swój komunikat powtórzyć w nieskończonej ilości razy, podsunąć nachalnie link pod nos. Mnie taka nagonka bardziej zniechęca.
A z tymi biletami to powiem Ci, że przełożenie też nie jest takie proste. Łatwo można zauważyć publiczność, która zareagowała impulsywnie, pod wpływem telewizji. Ona pojawia się i znika. To nie są nasi główni klienci. A są trudni – nieobyci z kupowaniem biletów, z zachowaniem w tłumie, na imprezach masowych. Trzeba im poświęcać więcej uwagi. Przychodzą na wydarzenia medialne, takie jak trasa „Tańca z Gwiazdami” czy „Red Bull X-Fighters”, uważają, że im się należy i nikt im nie będzie mówił, co mają robić. Może i jednorazowy zarobek większy, ale nerwy zszargane.
31. Włosów na głowie coraz mniej. Nerwy pewnie nie raz masz zszargane. Warto działać w tym reggae?
PAKOSLAVEK: Warto było. Przez te ponad dwadzieścia lat działalności poznałem wiele osób, z którymi nawiązałem bliższą, koleżeńską znajomość. Wydałem kilka, mam nadzieję, dobrych płyt i pomogłem kilku zespołom w zaistnieniu. Mogę czuć się ojcem Karrot Komando, bo podczas jednego z kryzysów w firmie mocno namawiałem chłopaków na założenie własnej firmy. Cieszę się, że tak im się powiodło.
Obecnie reggae odjeżdża w stronę, która mnie niepokoi. Uważam, że przechodzimy właśnie przez fazę, którą np. blues i hipisi przeszli w latach 80. Muzyka oddziela się od wspólnoty, która istniała wokół niej. Kończy się czas, przepraszam za upraszczające słowo, rastamanów. Reggae przestaje być nośnikiem idei, staje się muzyką zabawy. Nie mówię o dancehallu, mówię o reggae. Przesłuchałem pod tym kątem płyty, które ukazały się w 2012 roku. Nie potrafię znaleźć wśród nich wspólnego mianownika, nic, co może je łączyć. Dobrze, że mamy taką różnorodność, ale nie widzę zbyt wiele chęci do zwracania uwagi na problemy społeczne. Sygnalizuje je czasem Junior Stress , dotykają ich Bob One z Bas Tajpanem (chociaż, jak mówią, koncentrują się przede wszystkim na problemie legalizacji marihuany). Najlepszą płytę wydał Bakshish, ale to jest propozycja dla mnie, dla czterdziestolatka, osoby już w średnim wieku. Jarex zawsze skupiał się na kondycji człowieka, na jego stanie świadomości, a na tej płycie bardzo celnie wskazuje na wiele problemów związanych z szamotaniem się emocji w naszych głowach w tych dziwnych czasach kolejnej rewolucji obyczajowej. Marika czy Dreadsquad to świetne produkcje, chwalenie Marka za jego międzynarodowe sukcesy to już truizm. Ale brak w nich interesujących mnie tekstów. Stąd poczucie, że polskie reggae jest w fazie przejścia.
Niestety moje propozycje wydawnicze, jak już mówiłem wcześniej, nie znajdują szerszego zainteresowania. Skoro młodszych ludzi często nie rozumiem, mam coraz większe problemy z promocją, nie potrafię przekonać dziennikarzy – to najwyższy czas powiedzieć: „Koniec!”. I tak właśnie się obecnie staje z moją firmą. Musiałem podziękować Mariuszowi za pracę, wygaszam działalność, zostawiam miejsce innym. Dziękuję za wsparcie tym, którzy mnie wspierali przez lata kupując moje wydawnictwa. Ta firma sprawiła mi dużo radości! Do zobaczenia na koncertach i festiwalach.
Autor pytań: Jarosław Hejenkowski