Gdzieś, kiedyś:
Poniedziałek: To będzie ciężki dzień. Zakończenie spraw w starej pracy, i pierwszy dzień w nowej (a właściwie jeszcze starszej). Nie mam pewności, czy dobrze zrobiłem. Jedno jest pewne. Jestem wariatem, któremu bliższa sercu jest muzyka niż stawianie anten telefonii komórkowej na dachu. W żołądku mnie ściska już od kilku dni. Po co ja się wpakowałem w ten DUB SYNDICATE? Mam tylko same kłopoty. To absurd – sprzedaję koncert bez żadnej prowizji, płacę z własnej kieszeni za telefony do Anglii, i robię 70% rzeczy przy koncercie. Już nigdy nie zrobię żadnego koncertu zespołu z zagranicy. Nie mam na to czasu. Oddałem samochód służbowy i nie mam się jak poruszać. Wtorek: Przychodzi majster do remontu. Oczywiście wszędzie się spóźniam. Musiałem kupić kilkanaście rzeczy w sklepie budowlanym przed wyjściem do pracy. Nie mam jak dojechać do radia Flash. Mam nadzieję, że się nie wkurzą i nie zrezygnują z patronatu nad DUB SYNDICATE. Będą problemy z gazetą. Ścisk w żołądku coraz większy. Aby zapłacić za spoty radiowe wyjąłem z konta pieniądze przeznaczone na zapłatę faktury dla Silvertonu za kopiowanie kaset. Kiedy ja to wszystko odeśpię? Już drugi tydzień z rzędu ciągnę po 5 godzin snu. Przy czwartej kawie zaczynam mieć ”herz-klekoty”. Muszę się przyzwyczajać do zmiany trybu pracy. Znowu siedzę w biurze po 8 godzin bez ruchu. Środa: Kiedy ja roześlę oferty dla sponsorów na BAKSZYSZ i HABAKUK? Zapłaciłem za spoty radiowe, ale mam już dwa dni opóźnienia w płatności za komórkę. W tych nerwach są chwile przyjemne: w biurze furorę robi pasta serowo-czosnkowa do pieczywa. Mniam, mniam. Jestem potwornie niewyspany. Nie mam jak i kiedy zawieźć kaset do EMPiKu w Sosnowcu. – Kiedy będę się z wszystkim wyrabiał? Świetnie się bawię na koncercie reggae w Zabrzu. Bolą mnie nogi od tańczenia, CREDON – to jest odkrycie. Są obecnie rewelacyjni, Dawid wspaniale śpiewa. Wkurwia mnie, że dziewczyna, z którą jestem na koncercie chce mnie wciągnąć w rozgrywki pomiędzy nią a jej byłym facetem. Na koniec dnia młot w głowę – BAKSZYSZ rezygnuje z sesji nagraniowej, która miała się zacząć od soboty. Nie mam jak wrócić po koncercie do domu. Jest późno, jestem maks zmęczony i mam ciężką torbę. Lepiej jednak tę kasę, która poszła na taksówkę, wydawać na benzynę do własnego samochodu. Czwartek: Po podliczeniach z Judytą wiem, że mogę dużo stracić na DUB SYNDICATE. To paranoja, bo koncert jest wysprzedany. Mam zamówienia na 30 biletów. Nawet nie mam czasu, aby się przejąć wczorajszą rozmową z BAKSZYSZAMI. Żołądek skręcił się z nerwów na trzeci supeł. Dzięki Bogu, bo już bardziej się nie będzie kurczył!!! Umowa koncertowa z Joe Cockerem jest trudna, ale rajcuje mnie to bardziej niż negocjowanie umów ze spółdzielnią mieszkaniową. Zadzwonił Dziki (przez dwa lata zero kontaktu) i zaprasza na swój ślub. Miłe zaskoczenie. W domu widać efekty, łazienka jest cała w stelażach. Coraz gorzej widzę możliwość kupienia samochodu na kredyt. Moja sytuacja finansowa w oczach banku jest beznadziejna. Właśnie przestałem pracować, a „moje oczy” od początku roku cienko przędą. Wieczorem przychodzą przyjaciele. Najpierw jestem zły, ale po dwóch piwach i rozmowie wyluzowuję się. Uwielbiam przytulać się wieczorem do Judyty, to mnie bardzo uspokaja. Nie mam siły wstać z łóżka do telefonu od Mike’a Hinca. Piątek: Nerwy w Alma Arcie. Od dwóch dni nie czytam poczty elektronicznej. Dodzwaniam się do DUB SYNDICATE. Są już w Polsce, chyba jest OK. Wkurwienie na maksa: klub nie ma dla mnie biletów wstępu (płatnych). Odbieram trzynaście telefonów z zamówieniami (po kilka biletów). Wszystkim odmawiam. Nie mam jak odebrać banerów z Trybuny Śląskiej i Radia FLASH. W radiu słyszę dwie piosenki DUB SYNDICATE. Wieszam z majstrem pierwsze płyty na sufit. Wyglądają ładnie. Wieczorem miła kolacja z państwem Uszatymi. Dzięki Bogu, rozmawiamy o wielu rzeczach oprócz muzyki. Znowu kilka godzin snu, padam nieprzytomny. Sobota: Już jestem wyluzowany. Martwię się tylko jak wpuścić ludzi. Kolejne kilkanaście telefonów o bilety. Błędem jest organizacja tego koncertu w tak małym klubie. Dzwoni DUB SYNDICATE, wczoraj mieli 700 osób. Pakuję ciężką walizkę z kasetami. Jak ja z tym wrócę? Podziwiam Jarka z BAKSZYSZU. Trzy dializy w tygodniu nie odbierają mu humoru i energii do tworzenia muzyki – rozmawiamy kilkanaście minut. W klubie walki o bilety i wpuszczenie jak największej liczby osób. Zespół miły. Kierowca też nie najgorszy (Łukasz Minta ma inne doświadczenia). Bitwa o wejście. Artur Szyndler z załogą z Oświęcimia i Sebastian Lepiarz nie doczekali się. Jest mi głupio. Dzięki Bogu osoby z moich rezerwacji, które miały problemy są wyrozumiałe. Jak zwykle nie widzę ani minuty koncertu i nie mogę sobie potańczyć. Co więcej nie mam czasu kupić sobie żadnej płyty. Rekompensują to bardzo miłe rozmowy z ludźmi. Powrót do domu trwa niespodziewanie krótko – 2,5 godziny. Eskortujemy Tomka w miłej atmosferze żartów na temat reggae. Do łez śmiejemy się przy kilkucentymetrowym nożyku na bandytów. Walizka jest cholernie ciężka – Pinio nie odebrał zamówionego towaru, nosimy ją na zmianę z Markiem. Dobrze, że wszystko już za mną. Śpimy w autobusie nocnym z Katowic do Bytomia. Niedziela: Po kilku godzinach snu pobudka. Tomek ma ogromnego kaca. Jak mi dobrze z Judytą, która cieszy się z nami, że koncert się udał. Jedziemy do sklepu po oświetlenie do łazienki, w tygodniu nie ma na to czasu. Nie mogę pojechać na ZION TRAIN. Szkoda. Jutro pobudka o 5.00, aby zdążyć na pociąg o 6.30 z Katowic. Trochę leniuchuję. Zaczynam myśleć co teraz. Może w końcu uda się zrobić DREADZONE?? Czy ja nie jestem walnięty?
Sławek, maj 1998
PS: Kultura się nie pojawiła wtedy, nie pojawiła się też później. Czekamy, czekamy…